Dying Light – apokalipsa zombie w polskim wydaniu
Gry

Dying Light – apokalipsa zombie w polskim wydaniu

przeczytasz w 2 min.

Hordy nieumarłych i dziesiątki przyjemnych sposobów na ich eksterminację. Tak w skrócie można określić produkcję studia Techland. I jeszcze jedno, parkour!

Ocena benchmark.pl
  • 3,5/5
Plusy

solidny tryb rozgrywki dla jednego gracza, który dostarcza 30 – 40 godzin dobrej zabawy; rozwój postaci; niezła oprawa audio-wizualna; parkour, całościowo nieźle zrealizowany tryb zabawy wieloosobowej

Minusy

optymalizacja wersji PC; powtarzalność zadań; przewidywalna fabuła

Temat zombie z całą pewnością do świeżych pomysłów się nie zalicza, ale trudno odmówić mu pewnego uroku. W końcu masakrowanie hord nieumarłych na przeróżne, często bardzo kreatywne sposoby dostarcza wiele frajdy. Ludzie z rodzimego studia Techland zdają sobie z tego doskonale sprawę, w końcu mają już w tym temacie spore doświadczenie. Chyba każdy fan gier FPP przynajmniej kojarzy taki tytuł jak Dead Island, które zostało stworzone przez wspomnianą firmę. Nawiązanie nie jest przypadkowe, bowiem Dyign Light, pomimo że to zupełna nowa produkcja czerpie garściami ze swojego poprzednika. Na całe szczęście nie skończyło się jedynie na kolokwialnym odgrzaniu kotleta. Dostaliśmy nieźle przemyślaną i dobrze zrealizowaną grę, która zapewnia przeciętnie około kilkadziesiąt godzin zabawy na wysokim poziomie.

Dying Light - screen z gry

Fabuła Dying Light raczej nikogo nie rzuci na kolana, ale z drugiej strony chyba żaden gracz nie spodziewał się dostać tutaj literackiego arcydzieła. W mojej ocenie ten aspekt i tak wypada całkiem nieźle na tle konkurencji. Wcielamy się w postać agenta działającego pod przykrywką, którego misja zasadniczo sprowadza się do infiltracji. Oczywiście jak to zwykle bywa, nic nie jest tak proste i oczywiste jak się nam początkowo wydaje. Sprawy komplikują się dość szybko, a nieumarli okazują się nie być jedynym wrogiem, na którego poczynania musimy bacznie zwracać uwagę. Akcja Dying Light rozgrywa się na ulicach (i nie tylko) tureckiego miasta Harran, które z oczywistych względów zostało objęte kwarantanną. Niesie to za sobą szereg przeróżnych, ale zazwyczaj logicznych następstw, które dość zręcznie wpleciono w główny wątek. Nie ma tutaj jednak mowy o nudzie, bo zawsze jest co robić i wcale nie oznacza to, że musimy podążać ścieżką z góry ustaloną przez autorów tytułu. Nic bardziej mylnego. Dying Light to sandbox pełną gębą, a więc mamy pełną swobodę działań.

Dying Light - screen z gry

Oczywiście główny wątek to nie wszystko. Gra oferuje bardzo pokaźną liczbę zadań pobocznych, które można podzielić na fabularne i wyzwania. Te ostatnie dostarczają sporo frajdy. Mi szczególnie do gustu przypadł „bieg na czas”, który jak sama nazwa wskazuje polega na dotarciu do określonego miejsca w założonym limicie czasowym. Poziom trudności tych wyzwań jest dobrze wyważony. Choć wymaga od gracza doskonałej znajomości mechaniki rozgrywki oraz skupienia, to jednak wybacza drobne błędy. Oczywiście za wykonanie dodatkowych misji otrzymujemy nagrody, które zazwyczaj są warte zachodu (unikalne przedmioty, spora ilość pieniędzy). Trochę słabiej wypadają zadania fabularne, które najczęściej sprowadzają się do scenariusza „znajdź, zabij, wróć”.