Grand Theft Auto V – Klękajcie narody, oto nowy król!
Gry na konsole

Grand Theft Auto V – Klękajcie narody, oto nowy król!

przeczytasz w 3 min.

Nowe GTA nadeszło i z miejsca pozamiatało konkurencje. Nie ma obecnie lepszej gry z żyjącym, otwartym światem. Piękne zwieńczenie obecnej generacji konsol.

Ocena benchmark.pl
  • 4,5/5
Plusy

ogromny, zróżnicowany świat; trzech wyrazistych bohaterów, każdy z własnym życiem; świetnie zaprojektowane misje fabularne; ciekawe zadania poboczne; niesamowita ilość aktywności dodatkowych; bardzo dobra oprawa wizualna; rewelacyjny dubbing i niezła polska wersja językowa (napisy); niesamowita ilość nawiązań i „easter eggs”

Minusy

drobne problemy techniczne; niekiedy straszące brzydotą tekstury; system oceniania zadań; miejscami mało intuicyjne sterowanie

Od pierwszego kontaktu z najnowszą częścią serii Grand Theft Auto wiedziałem, że napisanie recenzji tak ogromnej, złożonej gry nie będzie łatwe. Rockstar chwalił się, że zabawy starczy nawet na 100 godzin rozgrywki. I nie były to czcze przechwałki, bo ilość rzeczy, które można zrobić w nowym GTA trudno nawet ogarnąć. Oczywiście, nie wszystko jest równie ekscytujące, ale to już kwestia gustu. Tak czy siak absolutnie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Między innymi dlatego gra zasysa niczym odkurzacz. Ba, powiem więcej – ona działa jak wehikuł czasu. Człowiek siada do zabawy o 17-stej, a za parę minut jest 17.30…. dnia następnego. I to nie syndrom jeszcze jednej misji, a uroki życia i niesamowitej wolności w odświeżonym San Andreas.

Witajcie w Los Santos. Ponownie

Po niemal 9 latach seria Grand Theft Auto wraca na „stare śmieci”. Nowe Los Santos jest wyraźnie większe, bardziej różnorodne i bogatsze w szczegóły. Znane dzielnice zostały mocno rozbudowane. Tu i ówdzie pojawiają się też całkowicie nowe, świetnie prezentujące się lokacje. Molo, plaża, port, kina, sklepy, kolej, lotnisko, autostrady, slumsy, studia filmowe w Vinewood, wille bogaczy w Rockford Hills, drapacze chmur, pola golfowe – wszystko tu jest. Rockstar przyzwyczaił nas jednak do rozmachu i ogromnych przestrzeni, więc i trudno się dziwić takiemu przepychowi.

Miasto nie jest zresztą jedynym teatrem naszych działań. Do dyspozycji oddano nam również ogromny obszar podmiejski oraz tereny hrabstwa Blaine. Całość zamknięto w monstrualnej wielkości wyspie San Andreas. A pisząc „monstrualnej” mam na myśli naprawdę gigantyczną przestrzeń, która w całości dostępna jest dla gracza. Świat piątego GTA jest większy niż w jakiejkolwiek wcześniejszej grze Rockstara. To jakby zestawić ze sobą tereny Red Dead Redemption, GTA: San Andreas i mapę Liberty City.

Oczywiście stworzenie świata to jedno. Wypełnienie go zapierającymi dech w piersiach widokami, intrygującymi postaciami i całą masą przeróżnych wyzwań jest znacznie trudniejsze. Ale i z tym Rockstar poradził sobie śpiewająco.  Niemal wszędzie gdzie się obrócimy możemy natknąć się na coś ciekawego. Nawet pozornie surowe i nudne miejsca mogą dostarczyć niezwykłych emocji np. w górach, po całkiem długiej jeździe krętymi dróżkami można natknąć się ukryty obóz nawiedzonych altruistów wyraźnie gustujących w ludzkim mięsie (nic nie stoi na przeszkodzie, aby za „drobnym” wynagrodzeniem zwozić im co smaczniejsze kąski).

Pomijając kolejne zadania, które pojawiają się w miarę naszych postępów w grze San Andreas aż kipi od możliwości. Ja wiem, że i w poprzednich częściach GTA mogliśmy bawić się na 1001 różnych sposobów, ale „piątka” jest jak na razie niczym dopiero co otwarta księga – kusi niezbadaną zawartością. I dlatego właśnie nie dostrzegamy jeszcze jej ograniczeń, a rozkoszujemy się popierdółkami w stylu wyścigi samochodowe, partyjki golfa, meczyk tenisa, polowania czy udział w triatlonach. Jakby tego było mało, sami wymyślamy sobie specjalne wyzwania np. szybki zjazd motocyklem z jednej z gór, doskonalenie base jumpingu, poszukiwania zatopionych skarbów bądź co tylko przyjdzie nam do głowy.  Czy to źle? Bynajmniej. Przecież gra ma sprawiać frajdę, a wszystko to bawi bardziej niż większość ostatnich produkcji. Jej niespożyty wręcz potencjał nie przestanie mnie zadziwiać jeszcze bardzo, bardzo długo.

Emeryt, podrzędny gangster i psychol

Jak już zapewne wszystkim wiadomo w Grand Theft Auto V pojawia się nie jeden, a aż trzech, niezależnych bohaterów. Zabieg dość odważny, zważywszy na fakt, że Rockstar nie poprzestał na trzech oddzielnych, mocno oskryptowanych historiach, a pozwolił graczom samodzielnie przełączać się pomiędzy postaciami, w znakomitej większości, gdy tylko im się to zamarzy. Najważniejsze jednak, że każdy z bohaterów, którym w danej chwili nie sterujemy żyje „własnym” życiem. Stąd też mogą zdarzać się sytuację, w których po przełączeniu się na nową postać odkrywamy, że ta akurat jedzie gdzieś samochodem, kłóci się z kimś na ulicy, gra w tenisa, ucieka przed policją albo budzi się na plaży w samych tylko gatkach, w otoczeniu sporej ilości trupów. Próby dochodzenia co tak naprawdę tam zaszło nie mają raczej sensu, bo jak sami twórcy przyznali najczęściej na zawsze pozostanie to tajemnicą.

Nasze trio składa się z byłego kasiarza - Michaela, aspirującego gangstera - Franklina i totalnego poparańca – Trevora. Ten pierwszy to facet w średnim wieku, który po przejściu na przymusową emeryturę nie potrafi znaleźć swojego miejsca. Nie układa mu się z żoną, dzieciaki go nie szanują, a psychiatra kantuje. Wszystko się zmienia, gdy poznaje Franklina, który za wszelką cenę pragnie wyrwać się z ubogiej dzielnicy, gdzie mieszka ze swoją świrniętą ciotką. O ile Ci dwaj razem stanowią całkiem niezłą i zabójczą ekipę o tyle przy trzecim z naszych gierojów są niczym owieczka prowadzona na rzeź. Trevor, dawny przyjaciel Michaela, to pełną gębą socjopata, który nie liczy się z nikim i niczym. No może poza osobami, które w danej chwili są mu potrzebne. Tak czy inaczej nie chciałbym znaleźć się z tym osobnikiem w jednym pokoju. Co ja mówię - na jednej ulicy.

Spośród tej trójki, w moim odczuciu najsłabiej prezentuje się Franklin. Brakuje mu wyrazistości, charyzmy i determinacji pozostałych. Niby ziomek, niby gangster, a jednak w konfrontacji z Michaelem czy Trevorem jakby znika nam z oczu zlewając się tłem. Nawet w sytuacjach, gdy gra wymusza na nas przełączenie się na Franklina podczas którejś ze wspólnych misji sceny z jego udziałem nie są aż tak porywające jak mogłoby się wydawać.

Samo przełączanie się jednak to całkiem zgrabny patent. Pomijając misje, w których jednocześnie bierze udział całe nasze trio (i kilka specyficznych momentów gry) przeskakiwanie pomiędzy bohaterami możliwe jest w dowolnym miejscu i czasie. Świetnie sprawdza się to w sytuacjach, gdy zapuściliśmy się gdzieś daleko jedną postacią i nie chce nam się drałować przez pół stanu do następnej misji. Zamiast tego możemy przełączyć się na kolejnego bohatera i kontynuować nim zabawę. Nie myślcie jednak, że taki przeskok automatycznie „resetuje” poprzednią postać, która nagle, w cudowny sposób znajdzie się w innym miejscu. Co to to nie. Jeśli spróbujecie natychmiast wrócić do porzuconego bohatera to okaże się, że nie oddalił się on zbytnio od miejsca, w którym go zostawiliśmy. Dzięki temu mamy wrażenie, że nasi herosi faktycznie żyją własnym, zindywidualizowanym życiem.