Noworoczne czarnowidzenie, czyli dlaczego nienawidzimy gier
Gry

Noworoczne czarnowidzenie, czyli dlaczego nienawidzimy gier

przeczytasz w 5 min.

Gry to wspaniałe medium, ale niektóre zachowania producentów i wydawców doprowadzają nas do szału. Boimy się, że noworoczne tytuły też wpiszą się w tę tradycję.

Zeszłoroczny bilans i noworoczne niepewności

Rok 2016 wielu wyszedł bokiem. Wprawdzie niektórzy nieźle się z nim ułożyli, ale są i tacy, którzy nazywają go okrutnie katem celebrytów lub kolejnym wielkim rozczarowaniem. Trudno powiedzieć, którzy mają więcej racji. Wszystko to kwestia perspektywy, a ona, jak zawsze, jest osobista.

Graczom miniony rok przyniósł wiele absolutnych hitów, takich jak Overwatch czy Battlefield 1, niezłą reaktywację wiekowej legendy, jaką jest Doom, czy też wieńczące kultową trylogię Dark Souls III. Ale chyba każdy przyzna, że za tym skrywa się też druga strona medalu. 

Noworoczne czarnowidzenie - Mafia 3

Zdarzały się przecież w ostatnich dwunastu miesiącach takie tytuły, które znacząco nie dorastały do naszych oczekiwań. To właśnie za ich sprawą zalewaliśmy konsolę łzami lub rzucaliśmy myszką o ścianę.

Na wstępie nie będę wytykał palcem, o jakie produkcje chodzi, bo przecież nie jestem tak bezwzględny, jak, dajmy na to, mafia. Spokojnie, na przykłady niepowodzeń przyjdzie jeszcze pora.  A, niestety, znajdzie się ich na tyle dużo, że trudno mi na noworoczne zapowiedzi patrzeć przez różowe okulary. 

Co gorsza, nie chodzi tylko o całościowe porażki. Kompletne klapy prędko puszczam w niepamięć i nie psuję sobie nimi nastroju. Znacznie dotkliwsze są te chwile, kiedy na obrazie naprawdę dobrze zapowiadającej się gry dostrzeżemy pojedynczą, ale jakże głęboką rysę. Taka pozornie mało istotna skaza potrafi zepsuć nawet najlepszą zabawę. 

Noworoczne czarnowidzenie - No Man's Sky

Oby noworoczne premiery nie krzywdziły nas w podobny sposób! Oby... Choć, prawdę mówiąc, czarno to widzę.

Ludzie to lubią, ludzie to kupią

Inżynier Mamoń z Rejsu mawiał, że najbardziej lubi te piosenki, które już słyszał. To proste zdanie zahacza o prawdę uniwersalną, toteż nic dziwnego, że twórcy gier też prędko wpadli na jej trop. I tak na przykład Ubisoft na potęgę wyciska złote jaja z asasynowej kury, a Activision doi markę Call of Duty aż łuski lecą.

Noworoczne czarnowidzenie - Assassin's Creed historia

Nie mam nic przeciwko wzbogacaniu serii gier o ich nowe odsłony. W końcu ja sam także lubię powracać do znanych mi tytułów i raz po raz wskakiwać w wygodne buty bliskiej sercu konwencji. Problem zaczyna się w momencie, kiedy nawet najbardziej wyświechtana formuła jest nieprzerwanie eksploatowana, aż do granic jej możliwości, a kolejne klony hitów etykietuje się jako gamingową awangardę. Remastery to osobny temat, do którego powrócę jeszcze w niniejszym tekście.

Noworoczne czarnowidzenie - Call of Duty 4 Remastered

Oj, z taką hipokryzją trudno mi się pogodzić! Dlatego z bólem serca przemierzałem rozstrzelany wszechświat Call of Duty: Infinite Warfare, które wprowadzało tyle nowinek, co kot napłakał, a jednocześnie fasadowo prezentowało się jako nowe oblicze serii. W tym przypadku chyba najwyraźniej widać, jak – nomen omen – kosmiczne rozmiary potrafi przybrać strategia „w koło Macieju”.

Na szczęście (dla graczy, nie dla twórców) na takim podejściu do popularnej marki łatwo się przejechać. Activision wyszło jeszcze na swoje, ale pamiętamy, jaką klapą okazało się Tomb Raider: The Angel of Darkness. Tak bywa, że czasami pewniak staje się gwoździem do trumny.

Noworoczne czarnowidzenie - Tomb Raider: The Angel of Darkness

Tym bardziej cieszy mnie, że niektórym producentom i wydawcom pędzącym po tej zgubnej trajektorii udaje się wykonać manewr wymijający. A można tego dokonać na kilka sposobów. Wspomniany Tomb Raider, już nie pod egidą Core Design, ale Crystal Dynamics, odrodził się w zupełnie odmienionym kształcie (i to dwukrotnie!), a znowuż Battlefield chwycił drugi oddech (a w zasadzie trzeci), kiedy to EA odważnie sięgnęło po dziewiczy w świecie gier temat I wojny światowej.

Noworoczne czarnowidzenie - Battlefield 1

Nawet Ubisoft mantrujący kredo asasynów ogłosił przerwę techniczną i zbiera siły na nową odsłonę serii. Ta informacja szczególnie mnie ucieszyła, bo nie da się ukryć, że po renesansowej trylogii Assassin's Creed zaczęło wytracać impet. Wprawdzie zdarzały się jeszcze przebłyski geniuszu, ale oklepana mechanika rozgrywki zaczynała z wolna brzydko pachnieć.

Pytanie tylko, czy Assassin's Creed A.D. 2017 będzie rzeczywiście tak przełomowe, jak sugerują twórcy? I czy w ogóle można mówić „A. D. 2017”? Bo i to nie jest pewne! Podobno „siódemka” (jeśli odwołać się do zarzuconej przez Ubisoft numeracji) ma ujrzeć światło dzienne wtedy i tylko wtedy, kiedy będzie już dopięta na ostatni guzik. Perypetie towarzyszące premierze Unity każą mi w to powątpiewać, ale jednocześnie chciałbym się grubo pomylić.

Noworoczne czarnowidzenie - Assassin's Creed remastered

No dobrze, zmiany są ważne, to oczywiste! Nawet noworoczne Assassin's Creed, jeśli chce przetrwać, musi się im poddać. Inna rzecz, że nie jest to sprawa łatwa. Przecież to wymaga olbrzymich zasobów kreatywności i wypracowania zupełnie nowej formuły. Ale czy Ubisoft temu podoła? Albo czy uda się to Activision, skoro Call of Duty: Vietnam (o ile ten roboczy tytuł i koncept się utrzyma) też ma nieść ze sobą podmuch świeżości?

Noworoczne czarnowidzenie - Call of Duty w Wietnamie

Co więcej, nowe nie zawsze znaczy lepsze. Czasami to po prostu coś zupełnie innego. Dlatego tak ciekaw jestem Resident Evil VII, które ma nas przestraszyć na dzień dobry w roku 2017. To w końcu znany tytuł pod zupełnie nową postacią. Ale tak jak kręcę nosem na kolejne powtarzalne do bólu Call of Duty i patrzę z powątpiewaniem na przyszłość asasynów, tak wcale nie cieszy mnie nowatorska inicjatywa Capcomu.

Skąd ten mój nieoczekiwany konserwatyzm? To bardzo proste. Otóż, „residentem” w jego klasycznej formie nie zdążyłem się jeszcze znudzić. A nawet jeśli popadał on miejscami w monotonię, to i tak nie oczekiwałem od niego exodusu na teren zupełnie innego gatunku. Dla mnie to zawsze była strzelanina z dreszczykiem, a teraz jest ona przerabiana na rasowy survival horror. Noworoczne Resident Evil może więc stracić we mnie wielbiciela, bo celuje w zupełnie inną grupę docelową.

Jak wynika z powyższych dylematów, twórcy znanych marek świata gier stoją w pewnym rozkroku między nowym, a starym. Z jednej strony wygodnie i przyjemnie zgarniać świeże pieniądze za przechodzone pomysły, ale z drugiej – i taka zachowawcza polityka może skończyć się katastrofą.

Czy w 2017 doczekamy kresu praktyk, które sprawiają, że czujemy się, jak gdybyśmy ciągle grali w ten sam, dobrze nam znany tytuł? Wątpię. Ale nawet, jeśli noworoczne kontynuacje wielkich serii, takie chociażby jak Sniper Elite 4 czy God of War, będą czymś więcej, niż odcinaniem kuponów od wczorajszych sukcesów, to i tak jeszcze niejedna katastrofa wisi w powietrzu.  

Noworoczne czarnowidzenie - God of War

Po kawałeczku

Zdarza się i tak, że w nasze ręce wpadnie tytuł całkiem oryginalny. Nawet jeśli korzysta on ze znanych rozwiązań lub jest kolejnym sequelem sequelu, to i tak nie czujemy w nim najmniejszej powtarzalności. Nic, tylko pogratulować sobie szczęścia! Rozsiadamy się wtedy przy takiej wirtualnej uczcie i smakujemy ją do ostatniego kęsa. Gorzej, jeśli kończy się ona przedwcześnie, a za resztę smakołyków musimy dodatkowo dopłacić.

Noworoczne czarnowidzenie - Destiny

Tak, tak, mówię o znanym dobrze wirusie DLC. Coraz częściej irytuje nas polityka wydawców, którzy wypuszczają na rynek wybrakowany produkt po to tylko, żeby te wycięte kawałeczki sprzedawać osobno. 

Chyba najwyrazistszym przykładem takiej strategii był Star Wars: Battlefront, który od wejścia zniechęcił do siebie rzeszę graczy atrakcyjną, ale niezwykle ubogą zawartością. Rzecz jasna, miały ją dopiero dopełnić wydawane przez kolejny rok rozszerzenia, ale takie pokawałkowanie sprawy nie wszystkim przypadło do gustu.

Noworoczne czarnowidzenie - Star Wars: Battlefront

Bywa, że trudno nam przewidzieć, czy w dniu premiery będziemy mieli do czynienia z pełnowartościowym produktem czy ze skąpym wieszakiem na dodatki. Można, oczywiście, zaczekać na recenzje, ale wiemy dobrze, że opcja przedsprzedaży nierzadko jest zbyt kusząca, aby się jej oprzeć.

Na szczęście napotykamy kilka sygnałów ostrzegawczych, które mogą nas zaszczepić przeciwko zarazkom DLC. Jednym z nich jest zaskakująco wysoka cena przepustki sezonowej (tutaj znowu kłania się pan Battlefront, szczególnie w wersji na PS4). Inny z nich to zapowiedź kilku różniących się od siebie ceną i zawartością edycji.

Dobrym przykładem na tę drugą „czerwoną lampkę” jest Hearts of Iron IV, czyli zeszłoroczna kontynuacja drugowojennej podserii Europa Universalis. Szczerze mówiąc, nie byłem tak zdegustowany zachowaniem Szwedów od czasu XVII-wiecznego „potopu”. Oto bowiem okazało się, że hierarchia wojskowa obowiązuje nie tylko wśród żołnierzy, ale i graczy. 

Najnowsze „serca z żelaza” wydano w pakietach kadeta, pułkownika i marszałka. Oczywiście o stopniu wojskowym nabywcy decydowało nic innego, jak zawartość jego portfela. A efekt całej koncepcji był taki, że uboższe w dodatki wersje wpędzały ich posiadaczy w przykry kompleks niższości względem bardziej dzianych kolegów.

Zresztą, zapowiedzią tego stanu rzeczy była już Europa Universalis IV, która w ciągu trzech lat, jakie minęły do premiery, doczekała się gigantycznego pakietu rozszerzeń. Ciekaw jestem, czy noworoczne newsy przyniosą nam zapowiedź nowej strategii od Paradox Interacive. 

Jeśli będzie nią Europa Universalis V, to już mam propozycję nazw dla kilku dostępnych w przedsprzedaży edycji. Mogą to być na przykład pakiety „żebraka”, „trędowatego”, „giermka”, „wioskowego głupka” i jedyna zwierająca wszystkie dodatki wersja „niepodzielnego władcy świata”.

Noworoczne czarnowidzenie - Europa Universalis DLC

Opuszczając obszar „gdybania” i szwedzkich map, wrócę jeszcze na chwilę do odległej galaktyki, czyli Star Wars: Battlefront, ponieważ noworoczne plany EA obejmują wydanie drugiej części tej sieciowej strzelaniny. I w związku z tym pojawia się we mnie wątpliwość, czy sceptyczny odbiór „jedynki” okaże się skuteczną nauczką, czy też zostanie puszczony mimo uszu.

Jeśli rzeczywiście nikt nie wyciągnie wniosków z niedalekiej przeszłości, Star Wars: Battlefront II może pójść w ślady swojego poprzednika i okazać się jedynie pobieżnie naszkicowanym fundamentem kosztownej przepustki sezonowej. Mam nadzieję, że tak się nie stanie, ale z drugiej strony – czy głos tysięcy niezadowolonych graczy ma szansę przebić się przez warkot marketingowej machiny?

Noworoczne czarnowidzenie - Star Wars: Battlefront