Gry

…bolące dłonie ...i skołatane nerwy

przeczytasz w 2 min.

Zręcznościowy charakter wymusza tworzenie odpowiedniego sposobu kontroli rozgrywki. Chodzi o to, aby gracz nie tylko odpowiednio szybko załapał na czym polega zabawa, ale także błyskawicznie przyzwyczaił się do metody sterowania obowiązującej w grze. Nie inaczej powinno być w FaceBreaker’rze. Powinno, ale nie jest.

Electronic Arts przekombinował ten aspekt gry, nie biorąc pod uwagę faktu niesamowitej wręcz szybkości i dynamiki całej zabawy. Bardziej zaawansowane sterowanie wymaga od gracza niesamowitej wręcz zręczności i skupienia przez co tak naprawdę powoli znika gdzieś cała przyjemność z "głupawej" zabawy.

Na czym polega trudność? Twórcy dali każdej z postaci dostępnej w grze trzy rodzaje ciosów – dolne - na korpus, górne - na głowę i bardzo silne, ale wolne „haki” (tzw. łamacze blokad). Do tego dochodzą jeszcze rzuty. Wydaje się więc, że kontrola postaci jest prosta. Niestety diabeł tkwi w szczegółach, a konkretniej - w obronie.

FaceBreaker oferuje nie tylko zwykły blok, ale również uniki i parowanie ciosów, przy czym te ostatnie wykonywane są albo przez dłuższe przyciśnięcie przycisku odpowiedzialnego za dany cios albo przez kombinacje ciosu z blokiem (obsługiwanym przez prawy trigger).
Problem w tym, że aby efektywnie zastosować unik czy parowanie trzeba to zrobić w odpowiednim czasie tj. w momencie uderzenia przeciwnika na odpowiednią partie ciała, co przy niezwykłej szybkości całej zabawy jest rzeczą niesłychanie trudną. Jednocześnie cały czas trzeba pamiętać, że po udanym bloku, sparowaniu czy uniku błyskawicznie przechodzimy do ataku. Wszystko razem powoduje, że po 30-40 minutach zabawy zaczynają boleć dłonie.

Nie będę ukrywał, że wyłącznie konsoli przyniosło ulgę. I nie chodzi tu o chwilę wytchnienia dla bolących dłoni, ale przede wszystkim o ukojenie skołatanych nerwów. Przyjrzyjcie się filmom, które prezentuje w recenzji i zwróćcie szczególną uwagę na szybkość wyprowadzania ciosów i stosowania uników. Najważniejsze jest jednak to, że wszystkie przedstawione rozgrywki odbywały się przy ustawionym łatwym poziomie trudności.

Szybkość z jakim toczą się walki może przyprawić o zawrót głowy i nie ma tu miejsca na wiele pomyłek jeśli liczymy na wygraną. Poziom trudności jest iście masakryczny i nawet na najniższym szczeblu potrafi dać nam nieźle do wiwatu.
Konsolowym przeciwnikom zdarza się oszukiwać i mam tu na myśli nie tylko towarzyszące nam uczucie, że coś za łatwo dostajemy łupnia, ale przede wszystkim sytuacje, w których ewidentnie widać, że cios zakończył się na przykład sporo od naszej twarzy, a mimo to zadał nam obrażenia. W takich sytuacjach, które niestety zdarzyły się parokrotnie chciałem dosłownie pogryźć pada ;)

Jednak nie to było powodem moich największych frustracji. Okazało się, że przeciwnicy nie przepadają za przemeblowywaniem ich twarzy i po dwóch knockdown’ach potrafią dosłownie wpaść w szał niespodziewanie przechylając szale zwycięstwa na swoją stronę. Jest to szczególnie irytujące w momencie gdy po ciężkiej walce wydaje się nam, że zwycięstwo mamy już w kieszeni.

Moja droga przez mękę doszła trybu „Brawl for it All”, w którym wielokrotnie powtarzałem tą samą walkę -  na skutek przyparcia mojej postaci do narożnika, po której następowała dosłowna „egzekucja”. Gdy w końcu udało mi się doprowadzić do sytuacji bliskiej triumfu zostałem praktycznie zdeptany przez szarżującego przeciwnika. Pomimo wielokrotnych prób scenariusz walki był właściwie stale taki sam. Do momentu gdy pisze te słowa nie udało mi się zdobyć drugiego pasa we wspomnianym wyżej trybie i szczerze mówiąc już nawet nie mam na to ochoty. Gra wylądowała na półce i zapewne tam już zostanie.