Socialmedia włażą nam do łóżka. A może sami je tam wpuszczamy?
Internet

Socialmedia włażą nam do łóżka. A może sami je tam wpuszczamy?

przeczytasz w 10 min.

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, co publikujecie w social media? Albo nad tym, czy prywatność to dziś jeszcze prywatność? Ja się zastanawiałem i popełniłem ten tekst, byście wy nie musieli się zastanawiać.

Nikomu nic do tego! Ale czy na pewno?

Znacie to powiedzonko, że to, co dzieje się w łóżku, zostaje w łóżku? A może, spopularyzowane przez popkulturę buńczuczne zawołanie samców na rykowisku, że to, co dzieje się w Vegas, zostaje w Vegas? Znacie? Na pewno! Każdy zna jakąś wersję, jakiś wariant tego powiedzenia.

Zasada wyrażona we wspomnianych powiedzonkach jest prosta. Albo urządzamy bachanalia i nikomu nic do tego, co na tychże bachanaliach będzie się działo, albo zamykamy się w swojej własnej enklawie, wyjeżdżamy do własnego Watykanu i nikomu nic do tego, w jaki sposób będziemy wybierali papieża. Nikomu nic do tego - oto słowo klucz! Oto fraza pokazująca postronnym, gdzie leży granica między tym, co publiczne, a tym co nasze. Nikomu nic do tego to znak, że właśnie za tymi metaforycznymi drzwiami zaczyna się prywatność.

Rzecz jasna prywatność w tej formie to złożone zjawisko. Kiedy dotyczy nas samych, to w zasadzie nie mamy o czym gadać. Ot, my kontrolujemy narrację i tylko od nas zależy, kto dowie się o tym, co robiliśmy w łóżku, w domu, w szkolnej toalecie, w biurze kierownika, w Vegas. Sytuacja komplikuje się, kiedy w naszą prywatność wplątane zostają osoby trzecie.

Social media powstały z potrzeby komunikacji, podobnie zresztą jak internet.

Weźmy jako przykład wyjazd ze znajomymi na wakacje. Ot, do takiego domku w górach na weekend. Albo jeszcze lepiej, niech w gronie znajomych będą sami faceci, którzy wyruszają na stereotypową męską przygodę, na której to w planach mają górskie wędrówki, a która to skończy się najpewniej na dwóch dniach popijawy. 

Mamy więc czterech gości, którzy na pewien czas lądują w przestrzeni będącej ich wspólną prywatnością. To, czy ich prywatność pozostanie prywatna będzie konsekwencją ich jednostkowych decyzji. Prywatność w tym wymiarze nie zależy wyłącznie ode mnie (wiadomo, że jestem uczestnikiem tej wycieczki), ale jest podyktowana pewną umową społeczną zawieraną przeze mnie i pozostałych uczestników danych wydarzeń. Umową, która nie zawsze jest respektowana.

Mowa tu o umowie bazującej na prostackiej wręcz relacji zysków i strat. Ot, jeśli pochwalimy się wszem i wobec naszym żenującym zachowaniem (sami faceci w domku w górach - jak mogą nie zachowywać się żenująco?) - stracą na tym wszyscy uczestnicy wycieczki, wszyscy sygnatariusze umowy społecznej. 

Sociale

Z drugiej jednak strony, jeśli pochwalimy się pewnymi szczegółami konkretnym osobom w konkretnej sytuacji, to możemy coś realnie zyskać, kiedy ktoś inny może coś realnie stracić. Opowiedzenie historii z wypadu w góry przełożonemu jednego z uczestników to tabu, którego przełamywać nie wolno. Rzucenie kilku anegdotek na spotkaniu znajomych to zaś z gruntu niewinny zabieg, mający wymiar humorystyczny, zwykle nieszkodliwy i niegroźny.

I powyższy schemat ten działał doskonale przez lata, przez dekady, a nawet i przez całe wieki, aż do momentu, w którym ktoś stwierdził, że oznaczenie kogoś na Facebooku w nieparlamentarnej sytuacji, w momencie powszechnie kompromitującym, choć kontekstowo zabawnym, zmieniło zasady gry. 

Początek social media. Koniec prywatności

Zanim walcem przejedziemy się po mediach społecznościowych, wyjaśnijmy sobie dwie z gruntu istotne kwestie. Po pierwsze, social media to nie tylko Facebook, nie tylko TikTok, czy podobny do TikToka Instagram. Po drugie, social media powstały z potrzeby komunikacji, podobnie zresztą jak internet. Gdyby nie przemożna chęć jednego człowieka do stałego kontaktowania się z drugim i trzecim, a nawet to i z czwartym człowiekiem - internet byłby medium o zgoła innym wymiarze. Stało się jednak inaczej i nikogo ani niczego nie możemy za to winić. Winna jest nasza natura.

Komunikacja zatem. Potrzeba, immanentna cecha ludzkości jako takiej, która stanowi nie tylko fundament cywilizacji, ale również jest dyspozycją wpływającą na nasz komfort życia i bezpieczeństwo. Sprawna komunikacja to lepsze ostrzeganie siebie nawzajem przed zagrożeniami, to lepsze docieranie do zasobów, lepsza organizacja życia. Sprawna organizacja pozwala na rozwój całych społeczności, na pogłębianie zależności, tworzenie zdrowej i funkcjonalnej tkanki społecznej. Solidarności organicznej w jej czystej formie. 

Potęga mediów społecznościowych zbudowana została na potrzebie komunikacji, ale ich dzisiejsza kondycja bezpośrednio wynika z wyścigu ku samozadowoleniu.

Kto mógł przypuszczać, że na bazie komunikacyjnej potrzeby i rozwiązań pozwalających na stały rozwój międzyludzkiej komunikacji, powstanie coś, co stanowić będzie z jednej strony o informacyjno-komunikacyjnej sile nowoczesnych społeczeństw, z drugiej zaś - zatomizuje je w obłędnym, niewyobrażalnym stopniu?

Cóż, wszyscy powinniśmy to przewidzieć. Sprawna komunikacja to bowiem potrzeba konieczna do ewolucyjnego dopasowywania się do otaczających nas warunków społeczno-kulturowych, geograficzno-politycznych, życiowych nawet, takich codziennych. Niestety, to też narzędzie władzy. Narzędzie narzucania pewnych dyspozycji, a w scentralizowanym ujęciu sposób sprawowania kontroli. Ten, kto komunikuje się lepiej, sprawniej, szybciej (szybkość/prędkość jest tu kluczowa i to nie tylko dlatego, że zawsze byłem fanem P. Virilio) zyskuje znaczną, gargantuiczną kontrolę nad tymi, którzy na tym polu nie mają się czym popisać.

Komunikacja w mediach społecznościowych, czasem jedynie (słusznie lub nie - nie mnie oceniać) cenzurowana w imię politycznej poprawności i rugowania z dialogu publicznego języka nienawiści, choć zdecentralizowana tworzy relacje władzy. Formuje klasyczną w naukach społecznych opozycję centrum - peryferia. Ot choćby influencerzy, zmora naszych czasów, którzy z niezrozumiałych dla mnie względów potrafią wywierać realny wpływ nie tylko na decyzje zakupowe swoich followersów, ale i na decyzje życiowe o najwyższej randze, czasem wręcz czysto egzystencjalnej.

O influencerach jednak kiedy indziej, za moment, za chwilę - nierozwadniajmy się, unikajmy narracyjnego chaosu. O właśnie, chaosu! Ta zdecentralizowana z zasady internetowa komunikacja w social media przerodziła się w taką kakofonię aktów komunikacyjnych, taki kociokwik, że dotarcie do wartościowych informacji, a nawet do wartościowych osób stanowi niekiedy zadanie zgoła niemożliwe.

Ten wielogłos nie wynika zresztą tylko z tego, że wszyscy dziś mówimy, krzyczymy, wrzucamy posty, dajemy lajki, nagrywamy głupie filmiki. Tak, no sorry, głupie, bo jak inaczej określić, jak nazwać tak po ludzku filmik, na którym stoi w korytarzu, zakładam swojego mieszkania, kobieta w bieliźnie i do fragmentu znanego utworu podryguje nóżką? Głupim, niepotrzebnym, zaśmiecającym sieć w ogólnym tego słowa znaczeniu. No cóż, takie czasy.

Ptak, którzy krzyczy
Dalej! Wrzuć to na Fejsa!

Śmieciowy content to ważny składnik sieciowego wielogłosu, w którym wszyscy krzyczymy, a nikt nas nie słyszy. Drugim, nie mniej istotnym jest mnogość mediów społecznościowych, mnogość form komunikacji i ograniczona liczba tych, którzy realnie się komunikują. Wiecie, piszemy coś na Twitterze, wrzucamy rolkę na Instagramie, post na Facebooku, a w piątek po robocie, publikujemy open-mindowy post na LinkedIn, taki w korporacyjnym stylu, językiem korzyści, nudny jak cholera, porywający jak wizyta u stomatologa.

Z tych najpopularniejszych mediów społecznościowych, z platform, na których to publikujemy to samo, ale inaczej, mamy dziś:

  • Facebook: kultowy serwis, który swego czasu w zasadzie zmonopolizował media społecznościowe, dziś dla dziadersów i firm, które reklamują swoje produkty na swoich firmowych profilach. 
  • Instagram: serwis, w którym ładne zdjęcia i ładne filmiki budują popularność ludzi, którzy w życiu zasadniczo to niewiele potrafią, poza tym, że sprzedają się w sieci wybitnie dobrze.
  • YouTube: od platforma do oglądania filmów, które internauci mogą komentować. Wartościowy twór, choć również i generator srogiej sieciowej patologii. 
  • TikTok: aplikacja, która sprawi, że Chiny w końcu wszystkich nas pokonają. W świecie social media TikTok jest XIX-wiecznym ściekiem, popularnym jak cholera, ale urągającym rozumowi i godności człowieka. 
  • Twitter: narzędzie komunikacyjne, na którym znani ludzie piszą w kilku słowach swoje opinie na ważne, choć często tylko z ich punktu widzenia, tematy.
  • LinkedIn: Facebook dla pracowników korporacji, na którym każdy jest zawsze piękny, bogaty i gotowy na nowe wyzwania, na rozwój i dalsze samodoskonalenie. 

Innych mediów nie używam, a to znaczy, że w tym zestawieniu nie są nam potrzebne. Niczego w końcu w narracji nie zmienią. 

Sieciowy wielogłos, mnogość takich samych, ale innych publikacji, koncentruje się w zasadzie na jednym - na narracji o tym samym rdzeniu, przepisanej miliony razy. Rdzeniem, fundamentem w zasadzie, na którym opiera się w dramatycznej większości (dramatycznej, bo takiej bezkompromisowej, ostatecznej i pejoratywnie nacechowanej) przekaz w mediach społecznościowych jest nasze własne ego. Publikujemy o sobie oraz o tym, co o nas sądzą inni. Pokazujemy jak cudowne jest nasze życie i ze wszech miar wpychamy się wszędzie, gdzie tylko wepchnąć się możemy. Gdzie tylko wetknięcie czubka naszego buta będzie realne.

Sprawna komunikacja to potrzeba konieczna do zrealizowania na drodze do ewolucyjnego dopasowywania się do otaczających nas warunków.

Media społecznościowe sprawiły, że prywatność w sieci nie istnieje. Co nad wyraz ciekawe, nie stało się to poprzez jakieś zewnętrzne machinacje, nikt nas nie zmusił do porzucenia prywatności. My prywatność tę sprzedaliśmy, oddaliśmy za poklask tłumu, za internetową popularność, za lajki będące dziś jakąś niepojęcie wartościową walutą. Poklask, ułuda popularności - tym się dziś rozliczamy w sieciowym supermarkecie, na którego wirtualnych półkach piętrzą się emocje, od aprobaty i podziwu, po odrzucenie i odrazę.

Co ciekawe, a w moim ujęciu smutne, social media położyły kres subtelnej relacji między naszą prywatnością a prywatnością współdzieloną. Nie tylko bowiem sprzedaliśmy światu i odbiorcom swoją prywatność, ale kupczymy też prywatnością innych. Dziś współdzielenie wspomnień i przeżyć, wspólny udział w wydarzeniach rangi rozmaitej, od obiadu u cioci na imieninach, po wypad na festiwal czy weekendowy, lokalny zjazd foodtrucków nieodłącznie wiąże się z tym, że w jakimś wymiarze pojawimy się w strumieniu informacyjnym w mediach społecznościowych. 

Z perspektywy tych nieudzielających się w social media bariera prywatności zostaje najczęściej przełamana, kiedy ktoś z grona znajomych wrzuci jakiś post na Facebooka z oznaczeniem wszystkich, którzy chcieli po prostu razem z nim lub razem z nią zjeść kanapkę z szarpaną wieprzowiną na festynie. W ten sposób nawet jak nie chcemy partycypować w społecznościowym wyścigu na lajki, to i tak ktoś wpisuje nas na listę startową.

I jasne, i pewnie, że możemy się z mediów społecznościowych świadomie wykluczyć. Możemy pousuwać konta i olać temat, lub np. śledzić sobie w wolnej chwili, co tam się w społecznościówkach dzieje, ale jednocześnie zaznaczyć w każdym z serwisów, że nie zgadzamy się na to, by inne osoby mogły nas oznaczać, publikować coś o nas bądź u nas na profilu. I to działa. Znaczy się, jak zbudujemy sobie taki mur, to w sieci o naszą prywatność jako tako zadbamy. 

Nie wykluczymy się jednak w ten sposób z obszaru, na którym media społecznościowe realnie oddziałują, gdyż zawsze znajdzie się w gronie znajomych ktoś, kto działa w socialach czynnie. Albo faktycznie liczy na to, że bycie celebrytą to zawód przyszłości, albo po prostu gra w tę grę bezrefleksyjnie, bo przecież nie ma nic złego w publikowaniu niewinnych postów, które zawierają wyłącznie niewinne informacje o niewinnych wydarzeniach z życia pomijalnej statystycznie jednostki.

Wszyscy jesteśmy narcyzami?

Czy to naprawdę samouwielbienie? Znaczy się, jasne, że tak! Potęga mediów społecznościowych zbudowana została na potrzebie komunikacji, ale ich dzisiejsza kondycja bezpośrednio wynika z wyścigu ku samozadowoleniu. Z chęci zboostowania własnego ego, z potrzeby bycia kimś i pokazania wszystkim, że tym kimś się w istocie jest.

Dawniej było to trudniejsze, to znaczy ten, kto był naprawdę kimś w skali globalnej, to przedostawał się do tradycyjnych mediów i tam budował swój pomnik. Gwiazdy rodziły się i umierały, a ich dziedzictwo pozostawało z nami wraz z ich estradowymi, boiskowymi czy scenicznymi popisami. Działało to w każdej dziedzinie życia - nawet gwiazdy akademickie brylowały na uczelnianych salonach. Były to czasy, gdy zbudowanie kapitału trochę trwało.

Co ciekawe, media społecznościowe wcale nie pomagają nam w otwieraniu się na ludzi, w poznawaniu nowych znajomych.

I tu wchodzą media społecznościowe, całe na niebiesko! Na niebiesko, bo Facebookowo - to wszak portal Marka Zuckerberga w skali masowej zapoczątkował tworzenie mikro gwiazd, celebrytów, których podziwia, czy tam śledzi lub po prostu obserwuje kilkanaście osób. Jasne, że na naszym rodzimym gruncie Nasza klasa też dodała do tego swoje przysłowiowe 3 grosze, pod pretekstem zacieśniania więzi poszkolnych, tworząc płaszczyznę do sprzedawania lepszej wersji siebie. Takiej w wymiarze 2.0. Rodzimy serwis nie jest bez winy, ale w porównaniu do tego, co zrobiły dla współczesności platformy sterowane przez Zuckerberga, Nasza klasa to liga amatorska, okręgowa i to dół tabeli. 

Możliwość publikacji postów z wydarzeniami z naszego życia, oznaczanie na tychże wydarzeniach miejsc i ludzi, i zupełny brak społecznego filtra, kapitałowego odnośnika, mogącego zweryfikować to, jak doskonale wygląda nasze życie relacjonowane na Facebooku, ukonstytuowało rozpoznawalność, popularność, klikalność jako nowy wyznacznik samooceny. Ktoś polubił nasz post? Profit! Ktoś skomentował, że wyglądamy pięknie, że mamy super samochód, że wakacje na Zanzibarze 3 razy w roku to jest sztos? Profit!

Najłatwiej mają ci ładni - wrzuca się wtedy zdjęcie czterech liter albo nabitej łapy po treningu na siłowni i rach, ciach, pach - lajki lecą jak oszalałe. Gorzej mają ci, co to faktycznie coś robią - w końcu czy to artystycznie, czy zajawkowo-merytorycznie trzeba się nagimnastykować, by trafić do podobnych zapaleńców lub przekonać do siebie ludzi artystycznie wrażliwych. Trzeba stworzyć content, który jest jakościowy i czymś się wyróżnia. 

Sociale

Potrzeba bycia kimś w sieci i jej powszechna realizacja doprowadziły do tego, że dziś ludzie o pewnej ponadprzeciętnej wrażliwości, mogą i najczęściej mają spore problemy z akceptowaniem siebie takimi, jakimi są. Wzorują się na tych lepszych, naśladują ich, próbują uszczknąć dla siebie kawałek tego społecznościowego tortu, którego wielkość definiuje to, czy ktoś jest kimś, czy ktoś po prostu jest. Generuje to realne problemy tożsamościowe, sprawia, że młodzi najczęściej ludzie, niezupełnie odnajdujący się w promowanych w mediach społecznościowych kanonach piękna, estetyki i prestiżu przeżywają kryzys za kryzysem. O psychologiczną zapaść w takiej sytuacji nietrudno. 

Problem, co ciekawe, mają jednak i ci popularni, którym powinie się nieco noga i nie zarobią milionów złotych na tworzeniu śmieciowego contentu, przez co przyjdzie im poszukać normalnej pracy. Pracy, w której to okaże się, że czasem nie wystarczy być ładnym, by z miejsca wskoczyć na fotel prezesa. Zderzenie z rzeczywistością z pozycji prestiżu bywa bolesne, zwłaszcza, że roszczeniowość zaszczepiona przez naturalną dla takich jednostek popularność i wysoką pozycję w hierarchii społecznej, nie jest cnotą cenioną przez ogół społeczeństwa. By mieć, trzeba dać, a tego ci zahipnotyzowani przez media społecznościowe młodzi i perspektywiczni z wielkich ośrodków miejskich, zwyczajnie nie wiedzą. 

Media społecznościowe zachwiały hierarchią potrzeb, wytworzyły potrzebę potrzeby akceptacji i uznania, w której to nie wystarcza nam, że akceptujemy samych siebie - potrzebujemy do tego akceptacji wszystkich innych. Tych kilku, kilkunastu lub setek obserwujących nasz profil na Facebooku, Instagramie czy TikToku. Akceptacja ta budowana jest poprzez popularność, a to formuje mechanikę znaną od lat, czysto salonową, w której to popularność jest walutą wymienianą na dobra materialne w kantorze relacji kapitału kulturowego z kapitałem materialnym.

Facebook wcale nie jest medium społecznościowym?

Spoglądając na całokształt, na potęgę mediów społecznościowych we współczesnym świecie, na to, jak zdominowały, jak zawłaszczyły sobie w zasadzie internetowy dyskurs, szokujące wydawać może się to, że w gruncie rzeczy wcale nie sprzyjają one socjalizacji. Wcale nie pomagają nam w otwieraniu się na ludzi, w poznawaniu nowych znajomych, w poszerzaniu grona osób, które lubimy, cenimy, które są dla nas wartościowe. Ale jak to możliwe? Zapytają niektórzy. Cóż, to proste dość. 

W social media bardzo łatwo docieramy do szerokiego grona odbiorców, którzy na zawsze pozostaną dla nas jednostkami gdzieś spoza linii naszego poznawczego horyzontu. Kiedy jesteśmy już znani, kiedy ktoś nas już obserwuje, bo wrzucamy na Instagram ładne zdjęcia swoich czterech liter albo słodkie zdjęcia swoich siedmiu śpiących kotów perskich, możemy śmiało powiedzieć, że mamy duży zasięg. Albo zasięgi, w branży chyba mówi się w liczbie mnogiej. Są to jednak zasięgi pozbawione imion i nazwisk, zasięgi anonimowe, nijakie, nieistniejące. Ci ludzie nie są i w większości nigdy nie będą naszymi znajomymi. 

Tym samym, nie zasilą grup społecznych, w których partycypujemy, niczego się od nich nie nauczymy, nie otworzą nas na świat, nie wesprą naszego rozwoju swoimi kulturowymi kompetencjami, nie staną z nami w szranki porównywania i konfrontowania naszego współczynnika humanistycznego. Są dla nas nieistotni, tak jak i my jesteśmy nieistotni dla nich - nieistotni poza tym, że chcieliby mieć takie cztery litery jak my, takie perskie koty jak my i myślą nad tym, by kupić ten krem na zmarszczki, o którym opowiadamy w jednym z setek krótkich filmów wrzuconych na Instagram.

Jeśli przypomnimy sobie teraz mechanikę rządzącą popularnymi kilkanaście lat temu czatami, gdzie po prostu człowiek logował się do danego serwisu, kiedy chciał z kimś pogadać i gadał - publicznie i prywatnie - to szybko dostrzeżemy różnice między społecznościowym wymiarem internetu dziś a tym, jak wyglądał on w czasach, gdy dostęp do sieci nie był jeszcze wysoce spopularyzowany. 

Smartfon

Cóż, takie czasy, że media społecznościowe są raczej mediami estradowymi. Są płaszczyznami do pokazywania siebie i oglądania innych, a nie narzędziami wspierającymi budowanie relacji. Oczywiście, to ujęcie mocno uogólnione, takie z perspektywy jednostki, dla której liczą się interakcje. W rzeczywistości media społecznościowe mają pewne mechanizmy realnie wspierające formowanie się grup społecznych czy nawiązywanie relacji stricte intymnych. 

Na Facebookowych grupach można powymieniać się doświadczeniami z osobami o podobnych pasjach, jak na forach dyskusyjnych, a nawet skrzyknąć się i zorganizować strajk, protest, manifestację w realu. Na Tinderze z kolei - to taki portal, który z zasady pozwala ludziom na wybranie innych ludzi, z którymi chcieliby spędzić nieco „quality time” - nie robimy nic innego niż właśnie nawiązywanie relacji. Ten serwis łączenie ludzi ma w swoim DNA i choć jest to spłycone, ograniczone do polubienia czyjegoś zdjęcia, do wykazania zainteresowania czyimś wyglądem - w praktyce serwis ten okazuje się całkiem sprawnym narzędziem do poznawania życiowych partnerów. 

Są, jak widać, odstępstwa od atomistycznych realiów mediów społecznościowych, które działają i chwała im za to. Kwestią otwartą zostaje jednak to, co przyczyniło się do powstania takich serwisów jak Tinder. Czy to pochodna dominującego w mediach społecznościowych dyskursu nastawionego na szerokie projektowanie siebie i budowanie popularności opartej na przełamywaniu granic prywatności i pompowaniu własnego ego? A może konieczność wykorzystywania Tindera wynika z tego, że pęd naszego życia jest już tak obłąkańczy, że w inny sposób nie mamy szans na poznanie nowych, wartościowych osób, z którymi chcielibyśmy spędzić resztę lub choćby kilka chwil swojego życia?

Cóż, żyjemy za szybko, a świat wokół nas jest za głośny, zbyt przygodny, chwilowy i nietrwały. To fakty. Cieszyć się trzeba, że mimo całego zła wyrządzonego nam jako społeczeństwu przez media społecznościowe, znaleźć można wśród nich rozwiązania, które starają się przeciwdziałać pogłębiającej się relacyjnej degrengoladzie. Oczywiście lepiej byłoby do tej degrengolady w ogóle nie dopuścić, ale skoro nam to nie wyszło, to cieszmy się, że są na świecie jakieś środki zaradcze. 

Czas się sprzedać, czas zarobić

Moment, w którym samoakceptacja stała się synonimem popularności w sieci, to moment utowarowienia tejże, przekroczenia progu kantoru relacji kapitałów działających w społeczeństwie. A skoro coś można sprzedać, to dlaczego tego nie robić? Tak oto, w gargantuicznym skrócie, narodził się influencer marketing. Ci popularni w sieci zaczęli akcentować swoją obecność, a tworzona przez nich wyabstrahowana rzeczywistość stała się rzeczywistością, do której współdzielenia dążą ci, którzy chcą być popularni, chcą się akceptować, chcą żyć w wymiarze premium. 

Wodą na młyn marketingu opartego o celebrytów jest chęć odbiorców treści do partycypacji w tym kreowanym, lepszym świecie. Używanie tych samych produktów, co ludzie, których podziwiamy, spędzanie w ten sam sposób wolnego czasu, jeżdżenie takimi samymi samochodami, ubieranie tych samych ciuchów. Potrzeba samoakceptacji, akceptacji, popularności w zatomizowanym społeczeństwie jest dziś towarem, którym kupczymy na potęgę, bo warto wiedzieć, że na tym rynku kupują i sprzedają i duzi i mali, i ci z zasięgami, i ci, którzy do zasięgów chcą dotrzeć.

Komentarze

8
Zaloguj się, aby skomentować
avatar
Komentowanie dostępne jest tylko dla zarejestrowanych użytkowników serwisu.
  • avatar
    paankracyki
    7
    Współczuje moim dzieciom, bo kiedy ja byłem młody i głupi swoje głupoty mogłem robić niemal bezkarnie, bez obawy, że nagranie dziwnych tańców po spożyciu trafi do sieci.
    Pamiętam początki sieci społecznościowych - byłem zachwycony. Kilkanaście lat temu to faktycznie było narzędzie do kontaktów z innymi ludźmi - dziś już głównie do chwalenia się przed ludźmi, których nie lubimy rzeczami i przeżyciami na które nas nie stać i których nie potrzebujemy. To strasznie smutne, że dzieciaki śledzą ludzi, którzy nie mają do zaoferowania kompletnie żadnej oryginalnej myśli, dosłownie nic poza eleganckim ciuchem i ładną twarzą. Ostatnio widziałem filmik pewnej influencerki. Opowiadała jak jej ciężko było w czasie pandemii. Lockdown ją przygnębił, bo musiała go spędzić w swoim wielkim apartamencie, ale najgorsze było to, że zmarł jej pies. I teraz oczywiście to jest traumatyczne przeżycie, ale postanowiłem poczytać komentarze. W komentarzach jakiś koleś pisze, że mu bardzo z tego powodu przykro i ją rozumie, bo w pandemii stracił ojca. Czaicie - ojca. Dalej - ktoś stracił ciocię, matkę, córkę, itd. Pełno tego typu komentarzy. Co jest nie tak z tym społeczeństwem, że życie innych kompletnie nieznajomych osób przeżywamy mocniej niż nasze własne? Że uważamy, że ludziom z małych ekraników należy się absolutnie wszystko - uwaga, walidacja, pocieszenie, współczucie, pieniądze, sława a nam - pozostaje tylko łożyć na ich utrzymanie? WTF?
    Ostatnio moja znajoma (może nie influencerka, ale "followersów" ma sporo) ostatnio pokazywała mi relację na insta ze swojej podróży. Mało zdjęć zrobiłam - tłumaczy. Okazało się, że zdjęć było setki. No to mówię, że tyle zdjęć to ja sobie w ciągu całego życia nie zrobiłem. No jak to - pyta. No tak to. Wyciągam telefon, pokazuje jej zdjęcia. Z ostatniej podróży miałem tylko jedno - zdjęcie swoich owłosionych nóg, które przez przypadek zrobiłem w samolocie. - Ale nie chcesz mieć jakiejś pamiątki na później? - Pamiętam tę podróż całkiem dokładnie. - No ale co, jak część zapomnisz - No to widocznie to nie było warte wspominania. Złapała errora i przez resztę dnia nie mogliśmy dojść w sprawie "przeżywania rzeczy" do porozumienia.
    Pozostaje nic innego jak żyć po swojemu i czekać aż cały ten nowy "showbiznes" p###nie. Nie wiem jak duży byłby ten tort - kasy ze współprac i reklam nie starczy dla każdego, a każdy młodziak teraz chce zostać influencerem. Kiedy kasa z reklam rozrzedzi się już tak bardzo, że nie starczy nawet na kawę w st
    • avatar
      mr_shadow
      3
      Nie bójmy sie użyć dużych słów - rewelacyjny artykuł. Instagram to rak naszych czasów, a tiktok… nie wiem, to już jakieś srogie kombo chorób śmiertelnych. Ludzie zamieniają sie w ubezwlasnowolnione małpki których szczytem możliwości intelektualnych jest kopiowanie tego, co zobaczyli w sieci. Nie jedzie sie na wakacje odpocząć tylko jedzie sie zrobić identyczne zdjęcie jak wrzuciła akurat popularna w tym miesiącu celebrytka, której szczytowym osiągnięciem są ładne 4 litery. Im bardziej fotka będzie podobna do schematu tym lepiej. Atak ludzi klonów, ten sam wygląd, te same usta, te same włosy, ten sam makijaż, jedna wielka sieciowa unifikacja. Tylko po to żeby wyżebrać kilka dodatkowych lajków. I im bardziej głupi kontent (albo bardziej rozebrany) tym masy anonimów wyrażą większą ekscytacje ;) W ciekawych czasach żyjemy, a podejrzewam będzie tylko gorzej. Pozdrawiam autora za celne spostrzeżenia.
      • avatar
        Tu_Szczecin
        0
        Bez przesady - nawet i dziś można mieć kontakty i używać netu do komunikacji. Trzeba tylko i aż mieć wspólny temat, czyli mówię o forach, których jest o wiele więcej niż bazarowych social mediów.
        • avatar
          kkastr
          0
          Poza Youtube, na którym oglądam to co mnie akurat ciekawi, nie używam żadnych social mediów. I nie odczuwam żadnego braku kontaktu z innymi ludźmi z tego powodu. Kontakt przez social media jest niezwykle płytki, nawet jeśli życzliwy i przez to bardziej przygnębia niż pomaga. Jest to wg. mnie jeden z czynników dokładających się do powszechnych dziś stanów lękowych i depresji.